Od czterech lat uwagę kierujemy na kino z Islandii i Norwegii – to tu trwa prawdziwy filmowy renesans. Islandzcy i norwescy twórcy coraz częściej zdobywają najważniejsze nagrody na festiwalach filmowych, a krytycy tratują ich jako współczesnych pionierów odkrywających nowe ramy dla kinowego języka.
Dzięki współpracy z Funduszami norweskimi i EOG (Europejskiego Obszaru Gospodarczego), pochodzącymi z Islandii, Liechtensteinu i Norwegii, podczas tegorocznej edycji Nowych Horyzontów mamy przyjemność zaprezentować pięć wyjątkowych filmów w czwartej odsłonie sekcji Oslo/Reykjavik.
Przesycony aurą tajemnicy, w zaskakujący sposób wplatający w codzienność elementy baśni i horroru; debiut islandzkiego reżysera rozgrywa się na samotnej farmie, gdzie młode małżeństwo opiekuje się stadem owiec. Ich surowe, wypełnione pracą życie zmienia się, gdy pewnej nocy w zagrodzie przychodzi na świat niezwykła istota. María (Noomi Rapace) i Ingvar (Hilmir Snær Guðnason) zabierają ją do domu, a ich decyzji o przejęciu opieki nad noworodkiem towarzyszy pełne gniewu i rozpaczy beczenie owczej matki.
Tytułowa Gritt to aspirująca artystka, prekariuszka, desperatka i awanturnica z wielkimi pomysłami, która orbituje na obrzeżach norweskiego art worldu. Debiut Itonje Søimer Guttormsen cudownie wymyka się klasyfikacjom gatunkowym. Jest błyskotliwą satyrą, punktującą absurdy świata sztuki, w którym Gritt jest równocześnie insiderką i outsiderką. Horrorem z życia prekariuszki walczącej z wyzwaniami codziennej egzystencji. Tragifarsą o zderzeniu marzeń z rzeczywistością projektów publicznych, w teorii inkluzywną, w praktyce nie dla wszystkich. Kronika porażek bywa równie ciekawa i mówiąca wiele o „czarnej materii sztuki”, co historie sukcesów nielicznych wybrańców.
W czasach ZSRR Michaił Żarow był gwiazdorem, aktorem filmów Eisensteina i cieszących się wielką popularnością komedii. Taśma z jednym z jego filmów, Wiejskim Sherlockiem Holmesem, wyłowiona przypadkowo przez islandzkich rybaków, z punktu widzenia archiwistów była pozbawiona wartości. Dla Billa Morrisona okazała się doskonałym pretekstem do rozważań na temat tego, jak celuloid (i kino jako idea) staje się nie tylko nośnikiem pamięci, lecz również świadectwem upływu czasu.
Kilka charakterystycznych dźwięków zagranych na klawiszach sprawiło, że trzyosobowy norweski zespół znalazł się ponad 35 lat temu na ustach wszystkich. Te dźwięki to początek piosenki Take on Me, a zespołem jest oczywiście A-ha. W filmie A-ha Morten Harket i spółka wspominają swoje trudne początki, inspiracje (z Uriah Heep i Jimim Hendriksem na czele) i rozwój kariery, które sprawiły, że dziś są uznawani nie tylko za najpopularniejszy norweski zespół wszechczasów, ale też kwintesencję światowej muzyki rozrywkowej lat 80.
Chłopca, bezrobotnego i reżysera dzieli pozornie wszystko, z wiekiem i pochodzeniem klasowym na czele, ale wszyscy trzej przeżyją tego dnia w Oslo moment emocjonalnego załamania. Przenika ich lęk, frustracja, agresja – przyczyn upatrują jednak na zewnątrz, czy to w systemie opieki społecznej, czy w feminizmie i parytetach. Reżyserka wnikliwie zadaje pytanie o rolę i kryzys mężczyzny we współczesnej Norwegii, kraju przodującego przecież w rankingach międzypłciowej równości.