wyróżnienie w XXIII Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Za sprawą monologu „Nanette”, sfilmowanego dla platformy Netflix, australijska komiczka Hannah Gadsby w ciągu kilku dni znalazła się w panteonie branży stand-upowej. Co najciekawsze, dokonała tego występem, w którym bezlitośnie oskarża swoją formę sztuki i obnaża jej niedostatki, dekonstruując żarty tuż po ich wypowiedzeniu. „Nanette” to paradoksalny monolog – jednocześnie zabawny, autotematyczny i poruszający. Gadsby próbuje się w nim rozliczyć z doświadczeniami życiowymi, którymi dzieliła się do tej pory przede wszystkim poprzez stand-up. A kiedy ta konwencja okazała się niewystarczająca, porzuca jego ograniczenia i wychodzi poza ustaloną formę, żeby opowiedzieć własną historię w odpowiedni sposób.
„Nanette” fascynuje nie tylko na poziomie pojedynczych żartów i historii, które same w sobie są dopracowane co do słowa, pauzy i puenty, ale przede wszystkim jako całość o przemyślanej strukturze i dramaturgii. Gadsby stopniowo i niezauważalnie wciąga widzów w swój świat i sposób myślenia. Najpierw sprawia, że czują się komfortowo, kiedy jej opowieści suną utartym torem, a potem, w najmniej spodziewanym momencie, wykoleja cały pociąg. Następnie krok po kroku analizuje swoje rzemiosło, żeby wyjaśnić, dlaczego tak się właśnie stało.
W opowieściach o swoim dorastaniu jako lesbijki w konserwatywnej Tasmanii, gdzie wszelkie kontakty homoseksualne były nielegalne aż do 1996 roku, czy o spotkaniach z ludźmi, którzy przy pierwszym kontakcie biorą ją za mężczyznę, Gadsby początkowo rozładowuje wszelkie napięcia autoironicznym humorem i rozbrajającymi one-linerami. W tej niekończącej się sinusoidzie pomiędzy napięciem a jego rozładowywaniem upatruje zresztą esencji stand-upu. Często wplata w swoje anegdoty autotematyczne dygresje o tym, w jaki sposób konstruuje swoje żarty. Szok pojawia się dopiero w dalszej części występu, kiedy komiczka powraca do niektórych historii i ujawnia ich prawdziwy przebieg, wykraczający poza sztywne komediowe ramy. Szczególnie porusza jedna z nich, która w rzeczywistości skończyła się dużo bardziej tragicznie niż w pierwotnej wersji, skrojonej do wymogów stand-upowego schematu.
Słynna wśród komików sentencja mówi, że „komedia to tragedia plus czas”. Nikt nie mówi jednak o realnych emocjonalnych kosztach, które ponoszą artyści, przepracowując trudne sytuacje z własnego życia w łatwo przyswajalne dowcipy. Gadsby bezceremonialnie ujawnia autentyczne traumy i niezagojone rany, które kryją się pod powierzchnią żartów. Pokazuje również, jak zamknięta forma komedii sprawiła, że nigdy nie opowiedziała swojej historii w należyty sposób. Dlatego w „Nanette” mówi o tym, że musi w końcu porzucić komedię – i z pewnością to robi w wielu momentach swojego najnowszego performansu.
W trakcie całego monologu Gadsby analizuje również, dlaczego autoironiczny styl, który praktykuje przez całą swoją karierę, sprawia, że tak naprawdę poniża samą siebie, żeby zapewnić rozrywkę widzom. Stand-upowa formuła niejako wymusza upokorzenie, żeby w ogóle można było zabrać głos, szczególnie będąc przedstawicielem mniejszości. Poza tym skupienie się tylko na tych aspektach własnej narracji, które dają się zamknąć w formie żartu i podsumowującej go błyskotliwej puenty, skutkuje tym, że komiczka ukrywa – także przed sobą – kluczowe aspekty własnej historii. A żarty nie wystarczają, żeby przeżyć katharsis, do tego potrzebna jest prawdziwa opowieść. To ona generuje empatię i jest tym, co potrzebują usłyszeć widzowie będący w podobnej sytuacji życiowej jak Hannah Gadsby. Sama mówi, że wiele by dała, żeby usłyszeć w młodości taką opowieść jak swoja.
„Nanette” to dla Gadsby także okazja, żeby dać upust złości. Nie obawiając się, że wyalienuje sporą część swojej publiczności – przede wszystkim białych heteroseksualnych mężczyzn – precyzyjnie artykułuje gniew na patriarchalny system. Stand-uperka znalazła też świetny sposób, żeby wykorzystać swoje wykształcenie historyczki sztuki, analizując różne odmiany kultu artysty-geniusza oraz pochylając się nad losem kobiet w sztuce. Stąd płynnie przechodzi do ruchu #MeToo. Jej głos jest szczególnie istotny w środowisku stand-upowym, które zbyt długo funkcjonowało jako elitarny klub dla mężczyzn, przez co transgresje takich komików jak Bill Cosby czy Louis C.K. latami nie wychodziły na jaw.
W każdym momencie „Nanette” możemy podziwiać doskonałe rzemiosło Hannah Gadsby. To, jak panuje nad tekstem i niuansami performansu; jak płynnie przechodzi od frywolności do pełnej powagi; jak sprawia, że śmiech zamiera widzom na ustach i w Sydney Opera House zapada cisza, w której można by usłyszeć upadającą szpilkę. Gadsby zdaje sobie sprawę ze swojej siły i wykorzystuje ją, żeby powiedzieć coś naprawdę istotnego. Artystka spogląda z dystansem na swoją działalność i rozkłada ją na oczach widzów na czynniki pierwsze, nie tracąc przy tym ostrości humoru. Proporcje w jej monologu są tak precyzyjnie wyważone, że komicy lub komiczki o mniejszym doświadczeniu scenicznym nie byliby w stanie tego udźwignąć. Natomiast Hannah Gadsby sprawia, że ten spacer po linie nad wulkanem wydaje się najłatwiejszą rzeczą pod słońcem.
„Nanette” pojawia się w interesującym momencie, w którym sztuka stand-upu poszukuje nowych środków wyrazu i zaczyna wykorzystywać świeże pomysły narracyjne i wizualne. Performans Hannah Gadsby zdaje się podsumowaniem pewnego nurtu, który kiełkuje od kilku lat. Na pewno należy do niego Tig Notaro, która w jednym ze swoich występów zdjęła koszulkę, eksponując blizny po mastektomii, i kontynuowała swój monolog, jakby nic się nie stało. Patton Oswalt w swoim ostatnim show, zatytułowanym „Annihilation”, mówił o śmierci swojej żony i wychowywaniu córki po tym tragicznym wydarzeniu. Chris Gethard w „Career Suicide” bez żadnej autocenzury opowiadał o swoich zmaganiach z depresją i myślami samobójczymi. Z kolei Neal Brennan w „3 Mics” podzielił swój monolog na trzy mikrofony: przy pierwszym czytał z kartki one-linery, przy drugim dzielił się swoimi doświadczeniami w walce z depresją, a przy trzecim prezentował klasyczny stand-up. Bo Burnham w swoim „Make Happy” łączył rozmaite formy słowno-muzyczne w zawrotnym tempie, żeby przypadkiem nie znudzić żadnego millenialsa, a w specialach, które wyreżyserował dla Jerroda Carmichaela („8”) i Chrisa Rocka („Tamborine”), udało mu się odnaleźć nowy wymiar intymności za pomocą nietypowych zbliżeń i niecodziennego oświetlenia sceny.
Innowacyjność „Nanette” nie jest tak spektakularna jak w niektórych z wymienionych przykładów, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Monolog został skonstruowany tak, że najważniejszy efekt rozgrywa się w głowie odbiorcy. Gadsby wychodzi poza stand-up i dekonstruuje go, ale jednocześnie wraca do korzeni okrężną drogą, przypominając swojej publiczności, że wypowiedziana na głos opowieść ma transformacyjną moc – dla słuchacza i dla narratora. I rzeczywiście, podczas oglądania „Nanette” wysiada cały aparat krytyczny, intelektualne narzędzia stają się tępe i bezużyteczne, pozostaje tylko Hannah Gadsby, jej głos i opowieść. Być może jej podejście spotka się jeszcze ze sprzeciwem, w końcu stand-up w wąskim rozumieniu ma za zadanie przede wszystkim rozśmieszać publiczność, a nie dołować ją i skłaniać do przemyśleń. Nie ma to jednak większego znaczenia – najwięksi komicy w historii zawsze poszerzali definicję swojej sztuki. Teraz nadszedł czas Hannah Gadsby, żeby pozostawić swój własny przypis.
Karol Kućmierz
Tekst został opublikowany w tygodniku internetowym „Kultura Liberalna”.
Karol Kućmierz (ur. 1988 r.) – absolwent kulturoznawstwa na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Publikuje w tygodniku internetowym „Kultura Liberalna”. Laureat III nagrody Konkursu im. Krzysztofa Mętraka w 2012 r., wyróżniony w 2013, 2015, 2017, 2018 i 2019 roku. W 2014 r. wyróżniony w IV edycji Konkursu „Powiększenie” portalu Filmweb. Autor jednego z rozdziałów publikacji „Kino afroamerykańskie. Twórcy, dzieła, zjawiska” (2015).