II nagroda, EX-AEQUO w XXIII Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Kiedy przeprowadzająca wywiad dziennikarka pyta naukowca, fikcyjnego narratora „Photonu”, o życie osobiste, ten zaskoczony, a może i nieco oburzony, szybko zbywa indagacje, ciągnąc trwający cały film wywód o ewolucji życia. Grana przez Andrzeja Chyrę postać to wyjątkowo jednoznaczne port-parole Normana Leto, omnibusa-samouka stojącego za reżyserią, scenariuszem i animacjami „Photonu”, opisywana sytuacja wydaje się zatem manifestem samego twórcy. Czymże są jednostkowe ludzkie sprawy wobec złożoności wszechświata, o której opowiadam? – brzmi retoryczne pytanie autora.
Słychać w tym poczucie wyższości, którego absolutnie poważna, pozbawiona mrugnięcia okiem ekspresja może zaskakiwać, jeśli pamięta się „Sailora”, starszy o siedem lat debiut Leto. Film, którego protagonistą i narratorem jest odtwarzana przez samego reżysera młodsza wersja naukowca Chyry, przepełnia brutalna, (być może) terapeutyczna autoironia. Co się z tym wiąże, gęsto ilustrowane animacjami, quasi-naukowe lekcje mają – zupełnie inaczej niż w „Photonie” – zdecydowanie osobisty charakter, więcej mówiąc nam o ich podmiocie niż zagadnieniach, których z pozoru dotyczą.
„Sailor” to w istocie niekończące się braggadocio młodego warszawskiego wykładowcy, dla którego edukacyjne wizualizacje stanowią przede wszystkim pretekst do epatowania pogardą dla przeciętności oraz megalomanią na poziomie zarezerwowanym dla amerykańskich raperów. Lejtmotywem wykładów są różnice pomiędzy jednostkami wybitnymi a dominującym w społeczeństwie „chrustem pospolitości”. Aspiracje narratora, by dołączyć do tych pierwszych są tak ostentacyjne, że wręcz karykaturalne. Nie kryje on znudzenia, gdy analizuje egzystencję szarych ludzi, ani ekscytacji wybijającymi się postaciami ze Stalinem na czele. „Niewielu ludzi tam było” – powie, tłumacząc się z lotu na Antarktydę. Jego przechwałki są zbyt niedorzeczne, by brać je na serio – anegdota o podrywaniu studentek na „ściąganie bitmap” z ich ciał brzmi jak epizod z nerdowskiej komedii w typie „Zemsty frajerów” – zaś cięte, wyższościowe komentarze kontrastują z momentami niekontrolowanych zmagań z trywialną rzeczywistością, jak wtedy, gdy po niczym wyjętej z Koterskiego szamotaninie z dziewczyną (celem pobrania z niej bitmap) i ukołysaniu jej do snu bajką o trawieniu opioidu bohater stwierdza: „jestem jej pierwszym normalnym partnerem”. Autoparodia jest aż nazbyt czytelna.
Postać Leto nie umie w normalność rozumianą jako spełnianie oczekiwań innych. Nie potrafiąc lub nie chcąc się dopasować, decyduje się stale dryfować, a przewidziane społecznie role traktować z góry. W jednym z wykładów przybiera – dosłownie i w przenośni – boską perspektywę, programując model mikrospołeczności, by symulować podstawowe instynkty stadne. Highlightem „Sailora” pozostają jednak „Bryły życiorysów” będące nota bene uprzednim wobec filmu dziełem artysty. Umowne, pseudonaukowe ujęcie ludzkiej biografii w geometryczną formę pozwala bohaterowi na wyrażanie wręcz somatycznej odrazy, jaką wzbudza w nim przeciętność – „cierniowa struktura prostaczków” o słabej wyporności. Gdy wreszcie kieruje on mikroskop na siebie, ujawnia się – tłumaczący wiele – tragikomizm jego własnego położenia: „To jest moja bryła. Ogólnie bez szaleństw”.
Algorytm „Sailora” działa podobnie do tego z „Brył” – uwypukla wszechstronność, mrówczą pracowitość, duży talent twórcy, ale i groteskowo wyolbrzymia jego wady: mizantropię, besserwisserstwo, niedojrzałość. To film, który konwencje programów edukacyjnych wykorzystuje przewrotnie, by opowiadać o pojedynczym człowieku, co sprawia, że „Photon” nie wydaje się już tak nowatorski. W istocie, rezygnując z bohatera na rzecz nauki, sofomor Leto wypada przy „Sailorze” jednowymiarowo i mniej ciekawie. Artystę, który ponad scjentyzm cenił kreatywną, paranaukową prowokację, zastąpił pogrążony w zamyśleniu uczony, który niczym Dr. Manhattan porzucił zainteresowanie doczesnością, a wraz z nim poczucie humoru. Być może ironia wydała mu się zbyt pospolita.
Maciej Kryński