GRAND PRIX XXIII Konkursu o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Granica (2018, reż. Ali Abbasi) jest filmem szorstkim i kanciastym, kosmatym i kostropatym, ciemnym, gęstym, niemiłym w dotyku; jego skóra jest twarda i pokryta bliznami, szorstkie włosy wyrastają z niej w niespodziewanych miejscach. Ma brudne stopy i ciemną ziemię za paznokciami, pachnie glebą i wilgocią, a kiedy wyciągasz do niego rękę – szczerzy zęby i warczy gardłowo. Granica jest trudna; na początku nie rozumiesz dlaczego musi taka być – i czy naprawdę musi? Dlaczego nie może być miła i gładka, jasna i czytelna? Wiercisz się naburmuszona w kinowym fotelu. Film nie tyle stawia opór, co wytwarza go w widzu, w tobie – trochę oglądasz, ale trochę odmawiasz, widzisz, co robi, ale się nie zgadzasz, siedzisz w tej ciemnej sali, a wolałabyś nie. Może i słusznie, skoro emocje, które w tobie wzbudzi, będą trudne, a problemy, które przywoła – niewygodne. Dobrze więc, pozostań w tym oporze – on też mówi ważne rzeczy o przebiegu terapii.
Najpierw myślisz, że to przez bohaterów: mrukliwi, niezgrabni, zdeformowani, sytuujący się po złej stronie granicy dobrego smaku, budzący raczej litość niż empatię. Ich pozycja społecznych odmieńców jest godna pożałowania, ale nie mają kruchości i uroku, którymi zwykle obdarzeni są filmowi outsiderzy. Tina (Eva Melander) i Vore (Eero Milonoff) nie przypominają sympatycznego kosmity E.T. (1982), rybiego stwora z Kształtu wody (2017), ani nawet tragicznego Człowieka słonia (1980). Nie są wygodną filmową konwencją – jak ładna dziewczyna, której założono okulary, żebyśmy brali ją za brzydulę. Ich odmienność niezbyt intryguje, przede wszystkim odrzuca: są tak brzydcy, że aż ci ich szkoda, a zarazem nie żałujesz ich na tyle, żeby im prawdziwie współczuć. Są inni, ale nie są słabi – przeciwnie, sprawiają wrażenie masywnych i silnych, są samowystarczalni i całkiem dobrze sobie radzą. Tina z cierpliwością znosi okrutne słowa i mikroagresje, pewna swojej pozycji funkcjonariuszki urzędu celnego. Vore krąży po obrzeżach społeczeństwa kręcąc ciemne interesy i na krzywe spojrzenia odpowiadając czystą arogancją. Co z nich za ofiary, skoro nie potrzebują troski, opieki i współczucia? Łapiesz się na tej myśli, na niechęci, którą podszyta jest twoja litość – i jest ci głupio i jesteś zła na siebie i jesteś zła na nich. Co z nich za ofiary, skoro jesteś na nich zła?
***
Oczywiście wszystko byłoby prostsze, gdyby film ci się po prostu nie podobał. Niespodziewanie dla siebie samej powoli uczysz się funkcjonować w jego dziwnych ambiwalencjach – nie tyle godzić je ze sobą, co niechętnie zgadzać się na nie. I oto Tina już nie jest ponurą celniczką w smętnym społecznym dramacie – Tina chodzi boso po lesie, uśmiecha się do dzikiego lisa, wzdycha lekko wchodząc do chłodnej wody, ostrożnie gładzi sierść łosia, który podchodzi do niej bez lęku i choć wciąż nie do końca ją rozumiesz, to zaczynasz odkrywać w niej ujmującą delikatność. Tina nie jest mrukliwa – raczej wycofana, nie jest niezgrabna – jest uważna i czuła, nie jest zdeformowana – najwyżej okaleczona. W jej życiu pojawia się Vore i Tina płoni się jak pensjonarka w jego obecności: peszy ją jego intrygujący zapach, bezczelny uśmiech, bezceremonialna pewność siebie, ucieka wzrokiem przed jego uporczywym spojrzeniem. Na jego familiarne „Mam na imię Vore” odpowiada głupio „Ok” zamiast przedstawić się jak człowiek.
Oczywiście wszystko byłoby prostsze, gdyby film ci się po prostu podobał – ale on uparcie pozostaje trudny. Teraz Tina odwozi do szpitala rodzącą sąsiadkę, teraz szczerzy żółte zęby i warczy na rottweilera, teraz pieprzy się dziko na leśnym runie, teraz wraca z pracy i je kolację. Teraz Vore pożycza rondel, teraz zgniata larwy widelcem, teraz rodzi w bólach poczwarkę legendarnego stwora, teraz idzie na grzyby. Tytułowa granica okazuje się przewrotną figurą płynności, przepuszczalności, labilności, współistnienia rzeczy sprzecznych, płynnego przechodzenia od stanu do stanu, od metafory do metafory, od emocji do emocji. Urząd celny, w którym pracuje Tina, obsługuje przejście graniczne w szwedzkim porcie; Bałtyk oddycha miarowo, fale liżą brzeg z miesięcznym rytmem przypływów i odpływów, dziś granica jest tu, jutro będzie kilka metrów dalej. Także historii swoich bohaterów film nie podporządkowuje jednej motywacji, jednej tożsamości, jednej stylistyce, jednemu gatunkowi. Teraz zagadka kryminalna ustępuje miejsca zagadce tożsamości, teraz zagadka tożsamości zostaje rozwiązana i przeradza się w piękno podobieństwa, radość samowiedzy, szczęście bycia poznanym i zaakceptowanym, szaleństwo szczeniackiego zakochania, rozkoszny dreszcz dostrzeżenia po raz pierwszy w życiu iskry zachwytu w oczach drugiej osoby. Dramat, kryminał, horror, fantastyka, romans i melodramat. Będzie też historyczno-polityczny thriller: Tina (teraz już Reva) otoczona anonimowymi kamieniami na prowizorycznym przyszpitalnym cmentarzu, osierocona i bezdzietna, osamotniona przedstawicielka nieuchwytnej diaspory, pogrobowczyni niemal wymarłej rasy.
Nie na trollach przeprowadzano te eksperymenty.
Dopiero teraz (do końca filmu zostało 12 minut) widzisz symptomy rozproszone po całej historii. Strategiczne rozmnażanie psów wystawowych i narzekanie na prasową recepcję „agresywnych ras”. Dotknięty demencją ojciec Tiny (Sten Ljunggren) – jedyny w filmie reprezentant starszego pokolenia – który pamięta niektóre fakty z przeszłości, ale wygodnie zapomina inne. Sama Tina, która nieprzypadkowo wyczuwa w innych wstyd i poczucie winy; emocje, których ogół szwedzkiego społeczeństwa na co dzień raczej nie odczuwa, choć może powinien. I to dziwnie nienaturalne krążenie wokół tematu dzieci: dzieci własne i dzieci cudze, dzieci skrzywdzone, zranione, zaniedbane i dzieci kochane, wyczekane, chciane, dzieci, którym dzieje się krzywda, dzieci, których już nie można ocalić, dzieci, których mieć nie można i dzieci, na które się nie zasługuje, dzieci skradzione, dzieci podmienione, dzieci nie-do-końca, dzieci niewydarzone. Ludowe legendy o podrzutkach i odmieńcach – kulturowe opracowanie dziedziczonych chorób, nieprzewidzianych mutacji i chromosomalnych anomalii. Dzieci-elfy. Dzieci-trolle.
Po powrocie z kina z niezdrową ciekawością zaglądasz na Wikipedię. W Uppsali do dziś zobaczyć można budynek Państwowego Instytutu Higieny Rasy.
Trolle zabierają ludziom dzieci.
Państwo zabiera dzieci ludziom-trollom.
***
Skoro już jesteś w internecie, postanawiasz sprawdzić, co mają do powiedzenia recenzenci. Krytycy piszą o odmieńcach, outsiderach, mniejszościach – filmowe recenzje zmieniają się w zajmujące i nieraz wnikliwe mini-eseje o nienormatywnych tożsamościach (etnicznych, płciowych, seksualnych), o imigracji, uchodźctwie i życiu w otoczeniu cudzej kultury, o potrzebie akceptacji i tolerancji, o być może nie dość ostrożnym potraktowaniu przez filmowych twórców kwestii transpłciowości. (Szwedzki kontekst historyczny pozostaje znacząco nieobecny.) Jednak Granica opiera się takiej lekturze – nie daje się zredukować do pouczającej przypowiastki o inności, jej bohaterka nie jest fantastyczną dublerką dla mniejszościowych tożsamości z prawdziwego świata. Znaczenia filmu pozostają niedomknięte, a metafory splątane. Tina (Reva, poprawiasz się w duchu) nie jest osobą transpłciową ani homoseksualną, nie jest imigrantem ani uchodźcą, jej gatunkowej odmienności nie można traktować jako prostej metafory rasy; nie jest też – przy całym ładunku eugenicznego podtekstu – ofiarą czy córką ofiar przymusowej sterylizacji, nosicielką widmowej postpamięci, blizną po uciętym ogonie. A jednak, potraktowana poważnie w swojej radykalnej odrębności, postać Revy może mieścić w sobie elementy wszystkich tych metafor – pod warunkiem, że nie jest redukowana do żadnej z nich.
Odmienność Revy nie sprowadza się do wypukłości jej czoła, kształtu genitaliów czy apetytu na robaki, jej krzywdy nie da się ująć w wąskie ramy rodzinnego kłamstwa czy śladu w dolnej części pleców. Reva inaczej istnieje w świecie, bo ograbiono ją z ciągłości kulturowego przepływu, z wzrastania obok podobnych sobie, z kontaktu z korzeniami i z szansy na wydanie owoców – z praw i wartości, które ludziom z jej otoczenia (tak, tobie też) są dostępne z bezmyślną łatwością. Spośród wszystkich wątków filmu najbardziej nie możesz przestać myśleć o niewydarzonych dzieciach i kamieniach na cmentarzu, o braniu się znikąd i nie zostawianiu niczego po sobie. Ale też o innych międzypokoleniowych zerwaniach i nieciągłych genealogiach, straconych tradycjach i utraconych przyszłościach, o pogubionych, hybrydycznych diasporach, których członkowie nie wiedzą o sobie samych, ani o sobie nawzajem. Historia Revy naświetla inne mniejszościowe doświadczenia wykorzenienia i zerwania: aborygeńskiej matki, której australijski rząd odbiera dziecko; rodzeństwa uprowadzonego z rodzinnej wioski i sprzedanego osobno w niewolę; kilkulatki z kanadyjskiego Pierwszego Narodu adoptowanej przez białą rodzinę w celu wymuszonej asymilacji; chłopaka z Oakland czy Atlanty, który o swoich przodkach wie tylko, że pochodzili „z Afryki”; rozdzielonej na amerykańskiej granicy rodziny meksykańskich imigrantów.
Teraz możesz się przyznać – nieszczególnie lubisz dzieci, zwłaszcza te stosowane jako fabularny wytrych, emocjonalny szantaż ewolucyjnym instynktem, cyniczny przykaz: teraz masz się wzruszać. To dlatego początkowo byłaś obrażona o tę ostatnią scenę, „drugie” zakończenie filmu: niemowlę zostawione na ganku, prosta (prostacka?) figura przyszłości, nadziei, nowego otwarcia. Cmentarz jest mocnym obrazem, mogliśmy zostać na cmentarzu – przemyka ci przez głowę i już po chwili z ukłuciem krępującego wstydu rozpoznajesz swój obiektywizujący dystans jako przywilej koloru twojej skóry. Odmowa zakończenia filmu sceną na cmentarzu nie jest sentymentalną zagrywką – jest gestem oporu, przez który Granica oddaje swojej bohaterce sprawczość i daje jej szansę na zbudowanie na nowo zerwanej ciągłości. Dlaczego chciałaś jej to odebrać?
***
Bądźmy szczerzy: nadal nie potrafisz z czystym sumieniem powiedzieć, że film ci się podobał. O Granicy pisze się tak samo trudno, jak trudno się ją ogląda. Ale wracasz i piszesz. Piszesz przez opór, przez wstyd i poczucie winy. Piszesz, bo to jest ważne.
Klaudia Rachubińska